Przedszkolna szatnia, scenka rodzajowa:
Gburek na mój widok tonem dzikiej pretensji:
- czemu tak wcześnie przyszłaś? Idziemy jeszcze do dziadków?
Ja
z anielskim spokojem (nic to, że sześcioletnie dziecię, które własną
piersią wykarmiłam, wita mnie w tak entuzjastyczny sposób: mądre książki
mówią, że należy do dziecka podchodzić przyjaźnie):
- nie idziemy dziś do dziadków, byliśmy przecież wczoraj.
Gburek:
urządza dziką awanturę z pełnym spektrum zachowań: rzucaniem się na
ziemię, dzikim wrzaskiem, kopaniem w ściany (niechby spróbował mi
przykopać, pewnie z równie anielskim spokojem bym mu oddała…), ciskaniem
elementami odzieży.
Ja: biorę Gryzeldę za rękę i bez słowa wychodzę z przedszkola.
Gburek: popada w ton lamentacyjny, zawodzi:
- nie zostawiaj mnie tu samego!
Ja: jestem bezlitosna.
Po
pokonaniu tego arcytrudnego elementu, jakim jest wyjście z budynku
przedszkola, zaczynają się przed nami piętrzyć nowe problemy -
pierwszym z nich okazuje się wyjście na ruchliwą ulicę w towarzystwie
zbuntowanego sześciolatka i niespodziewanie spokojnej dziś (pewnie ma to
jakiś związek z zachowaniem brata) trzylatki. Gburek oświadcza, że sam
pójdzie do dziadków (za bramą przedszkola w prawo), ja twardo trzymam
się wersji, że idziemy prosto do domu (za bramą w lewo). Mogę w
zasadzie, dla świętego spokoju, pójść do tychże dziadków na pięć,
dziesięć minut, ale konsekwencja i nieuleganie awanturnikom to moja
główna zasada. Oświadczam więc, że bez małych łapek w swoch dużych
dłoniach nie wychodzę poza bramę – dla potwierdzenia swoich słów
wyciągam obie ręce. Do jednej z nich od razu przyczepia się skwapliwie
Gryzelda, druga długo pozostaje pusta. Czekam cierpliwie, wszak jestem
uosobieniem spokoju…Czekam…czekam…i czekam. Co jakiś czas nawet
wypowiadam słowo: „czekam”, gdyby małoletni nie zrozumiał gestu
wyciągniętej dłoni. Gburek jednak zatracił zdolność rozumienia zarówno
gestów jak i mowy. Cóż…pozostało tylko wrzasnąć głosem straszliwym, co
dało dopiero pożądany efekt. Wniosek: przyjaźnie do dzieci należy
odnosić się tylko do pewnego czasu.
To koniec
przygód dnia owego. Gburek jest wyraźnie wściekły. Co prawda idzie,
trzymając maminą rękę, ale widać, że jeszcze chwila i eksploduje. Nie
odzywam się do niego wcale, żeby nierozważnym słowem nie wywołać wybuchu
– rozmawiam wyłącznie z Gryzeldą na temat jej minionego przedszkolnego
dnia. Z nagła rozlega się wrzask Gburka: „Cicho bądźcie, noooo! Nie
mówcie niiiic! Nie patrzcie na mnieee!”, poparty wymachami kończyn we
wszystkich kierunkach. Po ochłonięciu, bez słowa kontynuujemy spacer w
kierunku domu, trzymając się za ręce. Usiłuję spokojnym głosem prowadzić
rozmowę z Gryzeldą, zaś Gburka traktować tak, jakby go nie było.
Wytrzymujemy w tak napiętej atmosferze jakieś pięć minut. Na szczęście
znajduję kolejny sposób na sześciolatka ogarniętego furią: daję mu czas
na uspokojenie się do końca najbliższego płotu, pod sankcją nieoglądania
dobranocki. Działa!...a przynajmniej prawie: sześciolatek uspokaja się
po minięciu TRZECIEGO płotu. Dobranocki jednak nie obejrzy: grunt to
konsekwencja… Na pocieszenie, wyciągam prowiant (to dziwne, że dzieci
dziwnie zaczynają głodnieć w drodze z przedszkola do domu akurat na
odcinku, gdzie nie ma sklepów, albo w okolicznościach, kiedy przypadkowo
zapomniałam portfela), czym łagodzę ostatecznie wyjątkowo dziś
wybuchowy charakter Gburka. Nie byłby on jednak sobą, gdyby nie
zakończył powrotu dość mocnym akcentem: oświadcza, że zbierane przez
całą drogę patyki, nieodwołalnie zabiera ze sobą do mieszkania. Nie
zgadzam się (Głowa Rodziny jest pedantem), czym ściągam na siebie
reakcję podobną do tej powitalnej: rzucanie się na ziemię, dziki wrzask,
kopanie w ściany, ciskanie elementami odzieży…W końcu Zbieracz Patyków
oświadcza, że bez swoich skarbów to on do domu nie wejdzie i….zostaje
sam na ulicy pod blokiem! Jednak po kilku minutach dziecek wchodzi do
domu uspokojony ( i bez patyków!) i aż do wieczora życie rodzinne
upływa nam w pełnej harmonii atmosferze.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz