Po
przedszkolu, wstępuję z dziećmi na herbatkę do ukochanych dziadków.
Przed zakończeniem wizyty zmuszam potomstwo do wysiusiania się, gdyż
pogoda zrobiła się tymczasem zupełnie jesienna i chciałabym uniknąć
wystawiania na ziąb gołych odwłoków. Gryzelda wysiusiowuje się dla
pewności nawet dwa razy. Już dwieście metrów za dziadkowymi drzwiami
(tuż za bramą…), Gburek zaczyna odczuwać potrzebę fizjologiczną, na
szczęście wybrana droga przez las prowadzi – są więc możliwości,
potrzeba zostaje zaspokojona. Hm….problem w tym, że potrzeby są dwie, bo
i dzieci dwoje. A dziewczynki, jak powszechnie wiadomo, łatwo nie mają,
tym bardziej że o tej porze roku, w tej strefie klimatycznej,
dziewczynki zwyczajowo ubierane są warstwowo. Odmawiam zaspokojenia
potrzeby fizjologicznej swoje córce. Po przejściu kolejnych dwustu
metrów Gryzelda zgłasza po raz drugi chęć, jestem uparta. Po pierwszym
kilometrze urozmaiconym coraz bardziej dramatycznymi jękami córeczki,
jestem nadal nieustępliwa i dochodzę do wniosku, że nie ustąpię wcale
(jeszcz dwa kilometry), bo dlaczegóż miałabym narażać dziewczęcą pupę na
przemarznięcie, kiedy ona tylko dla towarzystwa się uparła. Ostatni
kilometr jest więc najbardziej widowiskowy, ponieważ dodatkowo las się
kończy a zaczyna dość zaludnione - o tej porze - miasto. I ludzie
powracający z pracy, mają przed oczami taki oto sielankowy obrazek:
biegnie zaryczane trzyletnie dziewczę („ja już nie wytrzyyymaaam”) ze
ściągniętą czapką i rozwianym blond włosem, za dzieckiem matka z obłędem
w oczach ( "udaje, czy się zleje?"), a wokół nich drepcze zupełnie
zlekceważony sześciolatek, starający się zaznaczyć swoją obecność
zadawaniem matce pytań z rodzaju trudnych, aczkolwiek wymagających
natychmiast wyczerpującej odpowiedzi.
Piątek
kończy szczęśliwie ten – jakże pełen przygód, choć zupełnie zwyczajny –
tydzień. Obyło się bez mokrej wpadki oraz – dzięki pośpiechowi – bez
awantur, jakie codziennie towarzyszą drodze powrotnej z przedszkola.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz